Nie lubię utartych ścieżek
Rozmowa z Anią Kosmaczewską, uczestniczką 3-miesięcznej wyprawy rowerowej z Gruzji do Pamiru
– Gdy pierwszego dnia po powrocie z wyprawy pojawiłaś się w pracy śmialiśmy się, że zamiast biurowego fotela powinnaś mieć podstawione rowerowe siodełko. Trudno się wraca do cywilizacji?
Oj, nie jest to łatwe gdy na dwóch kółkach przejedzie się 3,5 tysiąca kilometrów, z czego bardzo duży fragment w wysokich górach! Dobrze jednak wiedzieliśmy, na co się piszemy. Swoją wyprawę odbyłam z dwójką znajomych, przy czym z Olą spędziłam już ubiegłoroczne wakacje – w dwa tygodnie przejechałyśmy Litwę, Łotwę i Estonię pokonując tysiąc km. Tak jak zaznaczyliśmy na wstępie naszej podróżniczej relacji prowadzonej na Facebooku – łączy nas wspólny mianownik: kochamy wolność w podróży. Nie lubimy utartych ścieżek, regulaminów i planów dnia. Miasta nas męczą. Dlatego zdecydowaliśmy się na podróż, gdzie nie jest ich dużo i mogliśmy obcować z naturą nienaruszoną przez człowieka.
– Six Wheels Trippin – bo taką nazwę obraliście na Facebooku dla swojej ekspedycji czyta się, a przede wszystkim ogląda z zapartym tchem. Podobało mi się jedno ze sformułowań: „przy siódmym jeziorze przestaliśmy mówić. Takie uczucie, wręcz mistyczne, kiedy nie chcesz mówić, wolisz chłonąć”.
To chyba najlepsze podsumowanie. Trasa naszej wyprawy wiodła przez Gruzję, Azerbejdżan, Iran, do Tadżykistanu i Kirgistanu. Mieliśmy okazję oglądać bardzo różnorodne krajobrazy. Turkusowe jeziora, góry we wszystkich kolorach brązu i zieleni, ale i piętrzące się w swej surowej postaci, zielone pastwiska, stepy, stada pasących się owiec i jaków, dziko żyjące konie… No i ludzie: autentyczni, niezmanierowani wynalazkami techniki, żyjący w rytmie pór roku. Jako ludzie kochający wolność nie trzymaliśmy się za bardzo ani map, ani planu podróży. Nie chodziło nam o to, by jechać najszybciej, a najpełniej przeżywać to, co zostało nam dane. Trasy korygowaliśmy na bieżąco. Zdarzało się nam w jednym miejscu spędzać i po parę dni. Tym bardziej, że wbrew powszechnemu mniemaniu i stereotypom gościnność tamtejszych mieszkańców jest chyba większa niż ta przysłowiowa już polska. Mieszkaliśmy więc w domach, budce strażniczej, jurcie, ale i w bibliotece meczetu. Zaskoczyła nas kiedyś taka sytuacja: jesteśmy w Iranie, a tu ktoś na nas natarczywie trąbi. To nie było ostrzeżenie czy pozdrowienie, tylko zaproszenie. Kierowca chciał nas bowiem ugościć. Innym razem zostaliśmy obdarowani różami. Stanowiliśmy lokalną atrakcję turystyczną, a nawet mieliśmy okazję poprowadzić lekcję angielskiego w jednej ze szkół. Żywność jaką na każdym krokiem byliśmy obdarowywani starczyłaby nie na 3 tygodnie, a na 3 miesiące podróżowania. Patrząc, a wnet uczestnicząc w życiu lokalesów wielokrotnie uświadamialiśmy sobie jak niewiele współczesnemu człowiekowi potrzeba do życia i szczęścia.
– Wspominasz o stereotypach, a z nimi wiążą się pewne obawy. Byliście na przykład zniechęcani do jazdy przez Iran.
Obraz Iranu kreują media i na tej podstawie wyrabiamy sobie opinię o nim. Przez trzy tygodnie przemierzania tamtejszych dróg mogę jednak stwierdzić, że Iran to przyjazny i bezpieczny kraj, z ludźmi otwartymi na świat, choć zamkniętymi w pewnych granicach. Kolejny mit dotyczył Azerbejdżanu. Tymczasem nikt nas natrętnie nie namawiał do picia wódki, a nas, dziewczyn, mężczyźni nie obłapiali namolnie wzrokiem. Za przysługę nikt nie żądał pieniędzy, wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że wśród tubylców toczyła się swoista rywalizacja, który z nich serdeczniej, bardziej „na bogato” nas ugości. Czasami mieliśmy wręcz dość tej serdeczności i uciekaliśmy w góry. Tam już tylko namiot i podstawowe jedzenie, bez frykasów.
– Co dobrego z lokalnych potraw i napitków miałaś okazję skosztować? Za jakim wynalazkiem cywilizacji tęskniłaś?
Sporo było dań z baraniny, bo w Gruzji czy Iranie to „narodowa” potrawa. W Kirgistanie piłam kumys, czyli fermentowane mleko klaczy. Nie było najsmaczniejsze. Dementuję natomiast kolejny mit: nie brakowało nam regularnych kąpieli. Od czego rzeki i strumyki? Najtrudniej bywało w momentach, gdy pokonywaliśmy kilkunastokilometrowe górskie podjazdy. Na przykład na wysokość 4 tys. 600 m n.p.m. Dzień przed było tak zimo, że zamarzła nam woda w bidonach. Zazwyczaj jednak pot lał się z nas ciurkiem, nogi i ręce puchły, a ciało oblepiały nieproszone owady. Było to jednak jedno z najlepszych doświadczeń na świecie, bo rajskie widoki rekompensowały niedogodności. Kraj widziany zza szyby samochodu bardzo dużo traci. Konkluzja może być tylko jedna: jeżdżenie na rowerze można porównać do spektaklu teatralnego, którego jesteś uczestnikiem. Jazda w samochodzie natomiast jest jak wizyta w kinie, gdzie przez cały czas seansu jesteś biernym obserwatorem. Każdemu życzę takich przeżyć.
– Dziękuję za rozmowę.
ZDJĘCIA: Aleksandra Matusz, Piotr Rząca
(240)